Tym razem zmobilizowałam się do obszernego opisu wyprawy. Był to wyjazd miesięczny, zorganizowany całkowicie samodzielnie, bez żadnych pośredników. Lecieliśmy z Pyrzowic, z przesiadkami we Frankfurcie i Doha (powrót z Jakarty, z przesiadką w Doha i Monachium). Skład: 2 osoby.

 

Do Kuala Lumpur dotarliśmy po łącznie ponad 17 godzinach w powietrzu. Wyszliśmy z lotniska i od razu buchnęła na nas fala gorącego i wilgotnego powietrza - i tak już miało pozostać niemal przez cały czas naszej wyprawy. Szybki (70 km w 30 minut) lokalny pociąg (35 MYR) z jedną przesiadką, dowiózł nas do chińskiej dzielnicy miasta, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg w Orginal Backpackers (12 MYR/os). Zmiana czasu, zmęczenie, ogromny upał i niezwykle gęsta zabudowa sprawiły, że trochę błądziliśmy po China Town w poszukiwaniu naszego hostelu. Po zrzuceniu plecaków, wykąpaniu się i przebraniu w lekkie ciuchy postanowiliśmy mimo późnej pory zanurzyć się w nocnym klimacie miasta i wypić pierwsze, niestety dość drogie, malezyjskie piwo. Następny dzień poświęciliśmy zwiedzaniu. Powietrze było tak duszne, że wolno wędrowaliśmy zakorkowanymi ulicami Kuala Lumpur z trudnem szukając uroków miasta. Wszechogarniający hałas, klaksony samochodów, ryk silników, smog i upał nieco nas przytłoczyły. Dotarliśmy do głównej atrakcji - sięgających czubkami nieba wież Petronas Twin Towers (452m). Okazało się, iż wstęp wcale nie jest bezpłatny, jak wcześniej czytaliśmy w przewodniku, a koszt wycieczki wynosi bagatela 50 MYR od osoby. Co ciekawe pula biletów na każdy dzień zwiedzania jednego z najwyższych budynków świata jest ściśle ograniczona, my bedąc koło godziny 9:00 dostaliśmy wejściówki na 12:30... Początkowo zwiedza się most łączący bliźniacze wieże, po czym wjeżdża się na ostatnie 86 piętro skąd zapierająca dech panorama okolicy robi ogromne wrażenie. Po wyjściu z chłodnego budynku ponownie zderzyliśmy się z parnym powietrzem. Pospacerowaliśmy jeszcze trochę po ulicach wstępując po drodze na dworzec po bilety na kolejny etap podróży, do Cameron Highlands. Na dworcu jest kilka kas, każda należy do innej agencji, ale wszystkie sprzedają bilety na te same autobusy, tyle, że w różnych cenach. Od razu otoczyło nas kilku agentów zachęcających do podejścia do ich okienka. Trudno było się w tym rozeznać, ostatecznie kupiliśmy dwa bilety na następny dzień po cenie najbardziej zbliżonej do tej sugerowanej w przewodniku (35 MYR/os). Na bilecie podany jest jedynie nr rejestracyjny autobusu, a tego trzeba już szukać samodzielnie pośród kilkudziesięciu pojazdów stojących pod dworcem. Na szczęście jest wiele osób chętnych do pomocy, więc można liczyć na wsparcie w poszukiwaniach. Zmęczeni targowaniem się i upałem udaliśmy się na obiad – prosty posiłek: ryż i ryba, nieprawdopodobnie smacznie przyprawiony. Resztę dnia spędziliśmy na maszerowaniu po China Town, dzielnicy pełnej straganów z podróbkami chyba wszystkiego co da się podrobić, i zajadaniu się wspaniałym lokalnym jedzeniem. Na zakończenie wieczoru usiedliśmy na tarasie pubu znajdującego się na dachu naszego hostelu, po czym poszliśmy spać, by rano o świcie ruszyć w dalszą drogę.

  • Petronas Towers
  • Petronas
  • Tower
  • panorama Kuala Lumpur
Autobus planowo miał odjechać o 8.30, ale skończyło się na godzinnym opóźnieniu. Nie zdziwiło nas też, że nr rejestracyjny wskazany na bilecie nie do końca odpowiadał temu, który widniał na busie. Był jednak dość luksusowy i miał działającą klimatyzację, więc nie narzekaliśmy. Po 5 godzinach jazdy, początkowo nowoczesną autostradą, a potem krętą drogą, dotarliśmy w góry, do miejscowości Tanah Rata. Miło zaskoczył nas przyjazny, górski klimat. Na dworcu czekało kilku hotelowych naganiaczy, wybraliśmy jednego, który zawiózł nas do przyjemnego hostelu Cameronian Inn (15 MYR/osobę). Od razu zainteresowaliśmy się także lokalnymi wycieczkami, bo naprawdę jest co oglądać: właśnie tu znajdują się przeogromne plantacje herbaty oraz.. truskawek! Generalnie w mieście niemal wszystko jest truskawkowe: naleśniki, dżemy, lody, landrynki, mleko w sklepach, herbata, a nawet poduszki i klapki :-) W jednym z miejscowych „centrów turystycznych”, jak szumnie nazywane są agencje sprzedające bilety na wszelkie atrakcje, wykupiliśmy wycieczkę na następny dzień (40 MYR/osobę). Zwiedzanie małej miejscowości zajęło nam resztę dnia. Rano około 8 podjechał po nas dżip z napędem na 4 koła i dwoma Niemkami, które razem z nami brały udział w ekspedycji. Nasz kierowca-przewodnik okazał się przesympatycznym człowiekiem i niezwykle ciekawie opowiadał o codziennym życiu lokalnych ludzi. Dojechaliśmy najpierw do plantacji herbaty, gdzie niewielkie, intensywnie zielone krzewy, ciągnące się w równych rzędach po horyzont tworzyły niezapomniany krajobraz. Przewodnik wprowadził nas w podstawowe tajniki hodowli i zbierania herbaty, dowiedzieliśmy się m.in. że krzaczki są długowieczne (te, które oglądaliśmy miały ponad 80 lat), korzeniami sięgają jeszcze czasów kolonialnych, a ich właścicielem jest Szkot. Z plantacji pojechaliśmy na najwyższe wzniesienie w okolicy stanowiące wspaniały punkt widokowy. Prowadziła do niego nieutwardzona droga, pełna kamieni i żwiru, miejscami tak wąska, że gdy z góry zjeżdżał inny samochód musieliśmy cofać się w poszukiwaniu dogodnego miejsca do mijania. Wkrótce krajobraz pól zastąpiła dżungla, wysokie drzewa i gęste krzewy. Gdy wysiedliśmy z samochodu zaskoczyła nas niesamowita cisza. Żadnych ptasich śpiewów czy brzęczenia owadów. Niebo zakryte było chmurami, co jakiś czas lekko padało. Wszystko to sprawiało niesamowite wrażenie. Lasy położone są tak wysoko, że nie występują tu niemal żadne zwierzęta, a wszystko pokryte jest grubą warstwą mchów i porostów, w których mieści się mnóstwo wody. Nasz przewodnik ciekawie opowiadał o nieprawdopodobnych właściwościach dzikiej roślinności, wskazując zarówno te pożyteczne jak i trujące, często przystawaliśmy by przyjrzeć się bliżej jakiemuś listkowi lub kwiatom. Dalej ruszyliśmy do fabryki herbaty BOH. Mogliśmy przyjrzeć się procesowi cięcia i suszenia listków, a potem spróbować świeżo zaparzonego naparu w przyfabrycznej herbaciarni. Kolejnym punktem była plantacja truskawek, gdzie zachwyciliśmy się smakiem wyrabianych na miejscu truskawkowych produktów (lody, ciasta, babeczki, dżemy, kandyzowane truskawki). Jednak o wiele większe wrażenie wywarła na nas farma owadów, a w niej dziesiątki gatunków wielobarwnych motyli oraz terraria z ogromnymi i strasznymi robalami.  W hostelu czekała na nas przykra wiadomość: rano zmarł właściciel i chcąc nie chcąc staliśmy się świadkami lokalnych ceremonii żałobnych. Całonocne śpiewy zagwarantowały nam bezsenną noc, po czym ruszyliśmy w dalszą podróż. Bilet na autobus do Singapuru kupiliśmy dzień wcześniej w agencji w samym centrum miasteczka (cena 125 MYR/osobę), a podczas wizyty w kawiarence internetowej zarezerwowaliśmy sobie noclegi w Singapore Inn Crowd (20 SGD). Łącznie z nami w luksusowym autobusie jechało zaledwie pięć osób (w tym dwóch kierowców). Autostrada wypas, ruch na drodze niewielki. Niestety, klimatyzacja działała z taką intensywnością, że trzęśliśmy się z zimna, a w rezultacie udało mi się przeziębić.
  • pola herbaciane
  • pola herbaciane
  • herbata
  • pola herbaciane
  • pola herbaciane
  • zbiory herbaty
Po 10 godzinach wreszcie docieramy do granicy. Tu czeka nas dość wnikliwa kontrola, celnicy skrupulatnie przejrzeli zawartość naszych plecaków, zaglądając nawet do kosmetyczki. Jak wiadomo do Singapuru nie wolno wwozić pod karą śmierci narkotyków, ale co ciekawe także zwykłej gumy do żucia... No i jesteśmy w Singapurze czyli przenosimy się w przyszłość. Takie przynajmniej mamy wrażenie widząc ogromne budynki i futurystyczną architekturę. Trudno uwierzyć, że to Azja! Autobus wysadził nas w centrum i nieco oszołomieni otaczającym nas podmuchem XXIIw. na piechotę dotarliśmy do hostelu w indyjskiej dzielnicy. Było późno, więc wędrując mogliśmy podziwiać miasto oświetlone mnóstwem neonów i świateł – naprawdę to podróż do przyszłości. Hostel, choć rezerwowany w ciemno, pośpiesznie w Tanah Rata, bardzo nam przypadł do gustu: czysty i bezpieczny (jak wszystko w tym kraju) ujął nas domową atmosferą. Przy okazji jak na ogólną drożyznę Singapuru był niedrogi, miał też w cenę wliczone całkiem syte śniadanie. Odświeżyliśmy się nieco i ruszyliśmy na krótki spacer po najbliższej okolicy przysiadając na chwilę w hotelowej knajpce (cena kufla piwa niestety zniechęca do picia). Przed zaśnięciem udało nam się jeszcze zarezerwować przez internet lot na Bali u lokalnego przewoźnika JetStar (100 USD/os).  Całe następne dwa dni poświęciliśmy na zwiedzanie tego niezwykłego miasta. Wędrowaliśmy ulicami co chwilę zachwycając się kolejnym niesamowitym budynkiem, co krok odkrywając coś zaskakującego. Sięgające nieba wieżowce zostały niezwykle płynnie wtopione w niskie, zabytkowe, barwnie pomalowane kamienice. Pomimo bardzo intensywnej zabudowy nie brakuje zieleni, a na większości skwerów stoją wesołe, przyjemne dla oka pomniki. Drugiego dnia pobytu w Singapurze wybraliśmy się do ogrodu botanicznego, pierwotnie zakładając, że dwie godziny wystarczą na jego zwiedzenie. Skończyło się na czterech i uczuciu niedosytu, gdyż różnorodność bujnej roślinności, a zwłaszcza fantastyczne orchiderarium (5 SGD/os) wciągnęła nas bez reszty. Odwiedziliśmy też Park Santosa (1 SGD) - czyli azjatyckie wesołe miasteczko, ale okazało się bez żadnych rewelacji i szybko stamtąd uciekliśmy. To co podobało mi się najbardziej to niezwykłe połączenie nowoczesności z kulturą. W każdej dzielnicy (a jest ich tu wiele, m.in. chińska, indyjska) można poczuć indywidualny klimat i tradycję mieszkańców i oczywiście skosztować narodowej kuchni. Pełna tolerancji mieszanka tak wielu kultur pozwala zrozumieć co naprawdę oznacza kosmopolityzm. Po trzech dniach z żalem opuściliśmy Singapur przekonani, iż jeszcze tutaj wrócimy. Metrem bezpośrednio dojechaliśmy do lotniska i z lekkim opóźnieniem wystartowaliśmy w dalszą podróż, na Bali.
  • ulice Singapuru
  • ulice Singapuru
  • indyjska świątynia
  • wyprostowany Spodek ;)
  • Singapur
  • Singapur
  • wiewiór :-)
  • ogród botaniczny
  • ogród botaniczny
Do Denpasar dolecieliśmy późnym wieczorem. Zarówno lotnisko, jak i okolica zaprezentowały się słabo w porównaniu z Singapurem. Złapaliśmy taksówkę (190k IDR) i pojechaliśmy do najbliższego turystycznego miasta: Kuty. Taksówkarz wysadził nas przy głównej ulicy i ruszyliśmy na poszukiwanie noclegu. Nocą miejscowość sprawiała przygnębiające wrażenie: nieprzystępne, szare, brudne. Wąskie, prawie puste uliczki budziły niepokój, a brak turystów i nie do końca przychylne spojrzenia miejscowych zniechęcały do wędrówki. Nocleg w Kedins'II o stosunkowo przystępnej cenie (190k IDR/pokój ze śniadaniem) udało nam się znaleźć dopiero za szóstym podejściem. Zmęczeni i trochę zniechęceni szybko zasnęliśmy. Rano zaatakował nas ryk motorów, a na ulicach ciągnął się nieskończony sznur pojazdów. Zapach spalin w połączeniu z wszechpanującym upałem nie był dobrą mieszanką. Ale w świetle dziennym Kuta wyglądała ciut lepiej niż poprzedniego wieczoru. Spacerując po hałaśliwym miasteczku nieustannie byliśmy zaczepiani przez właścicieli małych kramów, sprzedających głównie słabej jakości ubrania. Na chwilę zatrzymaliśmy się przy tablicy upamiętniającej tragiczny zamach bombowy sprzed 10 lat, umieszczonej na placu po zniszczonym wówczas budynku dyskoteki. I powoli doszliśmy do wybrzeża – istnego raju dla surferów. Co nas uderzyło to stosy śmieci na plaży wyrzucane przez fale: puste butelki, plastikowe worki, opakowania, ba! widzieliśmy w piasku nawet rozbitą żarówkę. Nikt tego nie sprząta, a każdy dokłada swoje. Ogromnie mnie to wkurzało, choć faktem jest, że kosze na śmieci są tu rzadkością. Szybko zwinęliśmy się stamtąd, by usiąść w zacienionej knajpce i przemyśleć dalsze kroki. Zniesmaczeni Kutą postanowiliśmy pozwiedzać okolicę, a że ceny wycieczek oferowane przez tzw. agentów były nierealne uznaliśmy, że najlepszym sposobem na szybkie przemieszczanie się będzie skuter. Wypożyczenie pojazdu na następny dzień załatwiliśmy w naszym hostelu (35k + 15k IDR ubezpieczenie, cena paliwa: 4,5k IDR/litr), po czym do późnego popołudnia relaksowaliśmy się w basenie i wokół niego, a wieczorem udaliśmy się na ‘tour de bars’. Generalnie Kuta to jedna wielka imprezownia, tętniąca muzyką disco, zdecydowanie nie polecałabym tego miejsca osobom szukającym raczej spokoju i chwili wytchnienia na niezdeptanych ścieżkach. Nas też ten hałas przytłoczył, więc wróciliśmy do hotelu przed snem wskakując jeszcze do basenu. Rano po pysznym śniadaniu (kawa plus sałatka owocowa) włączyliśmy GPSa, założyliśmy kaski i ruszyliśmy w 40kilometrową drogę do Ubud – określanego w przewodniku zaszczytnym mianem miasteczka artystów, sławnego ostatnio dzięki filmowi Jedz, kochaj i rób co chcesz. Już za pierwszym zakrętem wjechaliśmy w korek, ale motor daje tę przewagę nad samochodami, że można je zręcznie omijać, z czego raźnie korzystają wszyscy tubylcy. Na skuterach jeżdżą całe rodziny, przewożone są nimi drobne zwierzęta gospodarcze oraz mniejsze i większe zakupy. Byliśmy bodajże jedynymi białasami na dwukołowcu, co wzbudzało spore zainteresowanie lokalsów. Nawet za miastem ruch nie słabł, nie było także żadnych spektakularnych widoków pól ryżowych. Obawialiśmy się spotkania z policją, bo chociaż mieliśmy wszystkie niezbędne dokumenty (karta pojazdu i międzynarodowe prawo jazdy) to widzieliśmy wcześniej, że policjanci zatrzymują do kontroli przede wszystkim turystów kompletnie ignorując łamiących przepisy miejscowych kierowców. Na szczęście ominęły nas wszelkie patrole. Tuż przed docelowym miasteczkiem krajobraz się nieco zmienił. Pojawiły się świątynie i nieco więcej zieleni. Jakieś 2 km przed centrum zatrzymaliśmy się w małym parku, tzw. Monkey Forrest będącym rezerwatem małp. Zwierzęta były na tyle oswojone, że nic sobie nie robiły z obecności tłumów ludzi, co odważniejsze okazy zaglądały turystom do plecaków. Generalnie miejsce bez szału. W lasku, przyodziani w sukienki, zwiedziliśmy maleńką świątynię, przy wyjściu z której musieliśmy zapłacić „obowiązkowy wolny datek”. W Ubudzie zostaliśmy jeszcze na całkiem niezłym obiedzie w lokalnej knajpce, która specjalizowała się w potrawach z wieprzowiny co jest ewenementem w największym kraju islamskim. Ale jak wiadomo Bali znacznie różni się kulturowo i religijnie od pozostałej części Indonezji, więc i taka ekstrawagancja nas specjalnie nie zaskoczyła. Wracamy do Kuty i z ulgą zsiadamy ze skutera. Całodniowa wycieczka kończy się dość mocnym zaczerwienieniem skóry w okolicach karku i rąk, które wystawione były na mordercze słońce. Znaczną ulgę przynosi dopiero wieczorne pławienie się w hotelowym basenie i zimne piwo, które jest niezastąpionym napojem w tropikach... Jeszcze tego samego dnia kupujemy bilety typu open na speed boat na wyspy Gili (800k IDR/os) i następnego dnia o świcie wyruszamy minibusem (w cenie biletu) do portu w Padangbai. Stąd wraz z całą masą innych białasów zostajemy przeniesieni na około 30 osobową łódź, która gnając 50km/h w półtora godziny zawozi nas na największą wyspę – Gili Trawangan.
  • Ubud
  • Kuta - pomnik pamięci ofiar zamachu
  • Ubud
  • zakorkowana Kuta

Jednak naszym celem jest środkowa wyspa Meno, na którą po obowiązkowym targowaniu się (190k IDR za łódź) płyniemy wraz z poznanym Amerykaninem lokalną łódką. Zmęczeni całą podróżą i głodni bierzemy pierwszy z brzegu hotel Kontiki (150k IDR za pokój). Jednak po spacerze wzdłuż morza znajdujemy o wiele przyjemniejsze miejsce, oddalone o 30 minut drogi od portu – bungalowy Blue Coral (100k IDR za bungalow), do którego przenosimy się na drugi dzień. Kilka słów o samych wyspach. Są to trzy malownicze wysepki: Trawangan , Meno i Air, położone na północnym zachodzie od Lomboka. Nie ma tutaj dróg, samochodów i skuterów, a niewielki ruch obsługują konne bryczki i rowery. Wyspa Meno jest na tyle mała, że można obejść ją w godzinę. Największymi atrakcjami są tutaj mocno zniszczona rafa koralowa i olbrzymie żółwie, które maja tu swoje tereny lęgowe. Niestety rozwój turystyki wraz z infrastrukturą dosłownie zabija to co natura stworzyła. Każdego dnia do wysp dobijają łodzie z materiałem budowlanym pod kolejne hotele i pensjonaty, które powstają jak grzyby po deszczu zajmując kolejne połacie wyspy. Tubylcy na dodatek nie radzą sobie ze śmieciami, które zalegają na plażach, a ścieki wpuszczane są wprost do morza. Nic więc dziwnego, że rafa wymiera, a żółwi jest coraz mniej – my widzieliśmy raptem tylko jednego, a nurkowaliśmy każdego dnia pobytu. Przy porcie na Gili Meno znajduje się prymitywny ośrodek ratowania żółwi, gdzie w 4 wannach próbuje odchować się maleńkie gady, ale co z tego, jak 500m dalej znajdują się olbrzymie, przerdzewiałe beczki z ropą do których mieszkańcy przepompowują paliwo dowożone do wyspy. Moim zdaniem, wyspy w krótkim czasie czeka zagłada ekologiczna, gdyż nie poradzą sobie z rosnącym ruchem turystycznym :-(

Przez 5 dni na Gili Meno pływaliśmy, nurkowaliśmy, odpoczywaliśmy, spacerowaliśmy i zajadaliśmy się przepysznymi rybami przeważnie w Ana Warung, a wieczorami prowadziliśmy dysputy na przeróżne tematy z szefem restauracji. Gdyby jeszcze w kranach była słodka woda, wieczorem nie kąsały komary, a na plażach nie walały się śmieci, byłoby cudownie... Najbardziej dokuczliwy okazał się jednak brak słodkiej wody. Po 5 dniach mycia się w kilku kroplach wody mineralnej stwierdziliśmy, że wystarczy tego leniuchowania i wróciliśmy na Bali. W drodze zaskoczyła nas ogromna burza, podczas rejsu speedboatem widoczność była ograniczona do kilku metrów, a kapitan chyba płynął na pamięć. Dotarcie do Kuty zajęło nam prawie cały dzień, przenocowaliśmy w znanym już nam hostelu Kedins'II i postanowiliśmy: dość Bali, jedziemy na Jawę, pora poszukać prawdziwej Indonezji. Rezygnując z drogich przewozów turystycznych wybraliśmy lokalny transport autobusem zwanym bemo (20k IDR/os), który z jedną przesiadką podwiózł nas do terminala autobusowego w Denpasar. Tutaj wbrew woli zostaliśmy porwani przez naganiacza i przekazani kierowcy, który jak się okazało podwójnie policzył nam za bilety do Gilimanuk (50k IDR/os). W bardzo leciwym busie za klimatyzację służyły niezamykające się drzwi z przodu i z tyłu, a dodatkową atrakcję stanowiły ponad centymetrowej wielkości mrówki, które pod tapicerką w suficie zrobiły sobie mrowisko. 3 godziny zajęło nam przejechanie około 150km do portu w Gilimanuk, gdzie w strugach deszczu wskoczyliśmy jako jedyne białasy na prom (6k IDR/os) do Benyuwangi na Jawie.

  • Gili Meno
  • Gili Meno
  • Gili Meno
  • Gili Meno
  • jezioro na Gili Meno
  • Meno
  • nasz sublokator :-)
W Benyuwangi lokujemy się chyba w jedynym hotelu w okolicy - Baru Hotel (40k IDR) do którego podwozi nas lokalne bemo. Pokój hotelowy to w zasadzie cela z kiblem, w dodatku zamieszkana przez olbrzymie karaluchy. Wstajemy skoro świt i jeepem wraz z parą przesympatycznych Hiszpanów jedziemy na wycieczkę do wulkanów Iljen (500k IDR za samochód). W cenę mamy wliczonego przewodnika, który opowiada nam dużo ciekawych rzeczy o okolicy. Po niezwykle karkołomnym podjeździe docieramy do maleńkiej osady, gdzie po uiszczeniu wstępu (15k IDR/os) pochodzimy 1,5h, górskim szlakiem, do Ijen Plateu. Roztacza się stąd fantastyczny widok na okoliczne wulkany, a przede wszystkim na wnętrze krateru, z którego miejscowi ludzie wydobywają siarkę. Praca ta, jak dowiadujemy się, jest zaliczana do 10 najgorszych prac świata. I nic dziwnego, gdyż robotnicy w oparach siarki wydobywają minerał prymitywnymi narzędziami, wkładają go do wiklinowych koszy i uginając się pod ciężarem 60 kg wynoszą urobek z krateru. My tymczasem podziwiamy okolicę i obchodzimy krater wokół, zejście w dół jest zabronione. W drodze powrotnej zatrzymujemy się na plantacji kawy i kauczuku - strategicznego surowca, którego eksport w dużej mierze napędza gospodarkę Indonezji. Wczesnym popołudniem wracamy do Benyuwangi i zatrzymujemy się w lokalnej nudlowej restauracji, w której serwują fantastyczne zupy z nudlami. Pyszota. Zwiedzamy też z Hiszpanami chińską świątynię, której pilnuje groźnie wyglądający Chińczyk. Co ciekawe aby wejść do środka należy najpierw umyć ręce... A wewnątrz masa posążków, kadzidełek, lampionów i smoków. Wracając do hotelu w zdumieniu przyglądamy się handlarzom mrówek i świerszczy, którzy rękami nakładają towar do reklamówek.
Rano czekając na busa do Probolingo żegnamy się z naszym przewodnikiem i Hiszpanami i wyruszamy w głąb Jawy (150k IDR/os).
  • wulkan Iljen
  • wulkan Iljen
Po 3 godzinach dojeżdżamy do Probolingo, gdzie przesiadamy się na kolejnego busa i pnąc się ostro w górę w godzinę dojeżdżamy do Cemoro Lawang, a konkretnie do bardzo miłego Yoschis Hotel (138k IDR/economic room ze śniadaniem).  Okolica szczyci się wyjątkowym górskim klimatem, wreszcie można odetchnąć od szaleńczych upałów. Każdy dzień wygląda tutaj niemal identycznie, tzn. do mniej więcej 9 rano jest w miarę pogodnie, po czym przez całą resztę dnia leje. Nic dziwnego, że większość turystów przyjeżdża wieczorem, o 3 rano jedzie do parku narodowego na wschód słońca i po śniadaniu wyjeżdża z Bromo. My jednak postanowiliśmy zostać dłużej i przez 3 dni oglądaliśmy istny dzień świstaka... Pierwszego dnia, bynajmniej nie skoro świt, wynajęliśmy motocykl wraz z kierowcą (200k IDR), który zabrał nas do parku narodowego Bromo (3 dniowa wejściówka 25k IDR/os). Stąd po kwadransie wspinaczki osiągnęliśmy krater wulkanu. Krawędź krateru była niezwykle wąska, za to widok z tego miejsca był niesamowity, ogromna czeluść, z której wydobywała się para. Mieliśmy wyjątkowe szczęście bo tego dnia pogoda była wyśmienita, więc mogliśmy napawać się widokami do woli. Zwiedziliśmy jeszcze położoną u stóp wulkanu świątynię, po czym nasz kierowca zabrał nas jeszcze na sawannę porośniętą dzikim koprem. Wreszcie wracamy do hotelu na obiad, w którym już zostajemy do końca dnia, gdyż za oknami szaleje potężna burza. Nazajutrz rano mamy w planach pojechać na punkt widokowy, ale o 6:00 rano cała okolica tonie we mgle, dlatego odwołujemy wyjazd. Wracamy do łóżka i wstajemy ponownie dopiero o 9:00. O dziwo nie pada choć jest dalej mglisto. Postanawiamy pospacerować po okolicy i tym sposobem zlatuje nam pół dnia. Po południu znowu nadciągają chmury i wraca deszcz. Z braku zajęcia oglądamy przy piwie futbolową ligę indonezyjską i dyskutujemy z poznanym w busie Amerykaniem. O 6:00 rano wyruszamy znowu motorem z kierowcą na punkt widokowy (150k IDR). Zdążamy na pierwsze promyki wschodzącego słońca, które pięknie rozświetlają okolicę i otaczające nas wulkany. Po wykonaniu całej masy zdjęć, wracamy do hotelu na śniadanie, regulujemy nasz rachunek i busikiem wracamy do Probolingo.  Tutaj czeka na nas kolejny busik, którym pojedziemy do Yogyakarty (175k IDR/os). Okazuje się jednak, że w podstawionym pojeździe nie działa klima i w związku z tym przesiadamy się do kolejnego busa. Ale i to nie jest finalny pojazd, gdyż lądujemy znowu w tym samym busie bez klimy. Cóż zapłaciliśmy dużo więcej za jazdę w lepszych warunkach niż lokalne bemo, a wyszło jak zawsze... O niewiarygodnych wyczynach naszego kierowcy nawet nie warto wspominać, ważne że po 12 godzinach szaleńczej jazdy dotarliśmy w końcu późno w nocy do Yogyakarty. Na znalezienie dobrego noclegu o tej porze nie mamy szans, więc decydujemy się na pierwszy lepszy (100k IDR/pokój) w okolicy ulicy Sastrowijayan. Wykończeni morderczą podróżą zasypiamy w ekspresowym tempie...
  • Bromo
  • wulkaniczna głębia
  • Bromo
  • Bromo
  • Bromo
  • Bromo
  • wioska Cemoro Lawang
  • wioska Cemoro Lawang
  • Cemoro Lawang
  • jawajskie wulkany o świcie
  • Bromo z punktu widokowego

Ze względu na fakt, iż chcemy zostać w Yogji kilka dni postanawiamy na koniec nieco zaszaleć i poszukać lepszego noclegu. Udaje nam się dostać pokój w najbardziej obleganym hostelu w dzielnicy Setia Kewan Losemen (z klimą i śniadaniem, ale bez ciepłej wody: 170k IDR/pokój), gdzie zrzucamy plecaki i ruszamy na zwiedzanie miasta.W trakcie naszej wyprawy wiele razy słyszeliśmy od spotkanych turystów dobre opinie o tym miejscu i podczas spaceru ulicami przekonujemy się, że Jogja naprawdę zasługuje na miano kulturalnej stolicy Indonezji. Jest tu spokojniej i nieco bardziej cywilizowanie niż w pozostałej części kraju. Miasto słynie z obrazów i materiałów zdobionych techniką batik, a sprzedawcy na każdym kroku zachwalają swoje rękodzieła. My odpuściliśmy sobie zakup jakichkolwiek artystycznych pamiątek i skierowaliśmy się do Pałacu Sułtana (Kratonu, wstęp 5k/os). W zwiedzaniu towarzyszył nam przewodnik, który przedstawił ciekawe opowieści z życia wciąż panującego sułtana oraz pochwalił się swoją wizytą w Warszawie. Oczywiście na koniec zapraszał do sklepu oferującego batik, ale szybko uciekliśmy dziękując za oprowadzenie po pałacu. Wstąpiliśmy również na dworzec, by z niemal tygodniowym wyprzedzeniem zakupić bilety na nocny pociąg do Jakarty (pierwsza klasa tzw. executive, 325k IDR/os). Wędrówka w upale szybko nas zmęczyła i dopiero po popołudniowej drzemce w klimatyzowanym pokoju wyszliśmy ponownie na malownicze uliczki Sastrowijayan.

Następny dzień przeznaczyliśmy na jedną z największych okolicznych atrakcji: świątynię Prambanan. Wypożyczyliśmy skuter (70k IDR/dzień) i ruszyliśmy do oddalonej o pół godziny jazdy (17 km) hinduistycznej budowli. Już z daleka widoczne są trzy wysokie, strzeliste kaplice Siwy, Wisznu i Brahmy. Przy kasie okazało się, iż turyści zagraniczni płacą 4 razy wyższą opłatę za wstęp w porównaniu z lokalsami (120k IDR). Mocno oburzeni tą różnicą płacimy haracz i przekraczamy bramy kompleksu. Zespół świątynny powstał w IX w., najwyższa ze świątyń, poświęcona Sziwie ma 43 m wysokości. Ściany wszystkich kaplic zdobią kamienne reliefy ze scenami z „Ramajany”. Obejrzenie całości zajmuje nam dobre 3 godziny, a w tym czasie nad nami gromadzą się ciężkie chmury, z których nagle zaczyna padać tropikalny deszcz. Przeczekaliśmy największą ulewę i powoli ruszyliśmy w drogę powrotną. Drugą świątynię – Borobudur, postanowiliśmy zobaczyć nazajutrz. Znowu pożyczyliśmy skuter, lecz tym razem GPS poprowadził nas bocznymi ścieżkami wśród nieprawdopodobnie malowniczych pól ryżowych i małych wiosek. Już sama jazda była ogromną przygodą, co chwilę przystawaliśmy, by zrobić zdjęcia i pokonanie 34 km dzielących Jogję od Borobuduru zajęło nam ponad 2 godz. W końcu docieramy na miejsce. Opłata za wstęp do obiektu tu także jest mocno zawyżona dla turystów spoza kraju (135k IDR), ale rozmiar i majestat budowli wart jest swojej ceny. Buddyjska świątynia, wybudowana na przełomie VIII i IX wieku kształtem przypomina schodkową piramidę, na ścianach której umieszczono płaskorzeźby przedstawiające sceny z życia i nauk Buddy. Szczyt wieńczą ażurowe dzwony (dagoby), w których siedzą posągi medytującego Buddy – łącznie jest ich 72. Co ciekawe aż do 1814r. świątynia stała w zapomnieniu pokryta pyłem okolicznych wulkanów, wtedy to ówczesny brytyjski gubernator Jawy nakazał odnowić zabytek i pokazał znalezisko światu. Podczas, gdy my zachwycaliśmy się obiektem, nas obserwowali lokalni turyści, robiąc nam zdjęcia ‘z przyczajki’, a co odważniejsi wprost prosili o wspólne foto. Niestety, bardzo nam to uprzykrzało zwiedzanie, zresztą nie pierwszy już raz w Indonezji. Do miasta wróciliśmy nieco inną, lecz równie bajeczną trasą i nieziemsko głodni od razu poszliśmy do polecanej w przewodniku restauracji Superman II. Resztę dnia włóczyliśmy się po uliczkach kupując różne pamiątki. Wieczorem przestudiowaliśmy w przewodniku co jeszcze warto zobaczyć w Jogjy i następnego dnia ruszyliśmy do południowej części miasta, do Pałacu na Wodzie (wstęp 7k IDR) oraz do drugiej po Sosrowijayan znanej dzielnicy: Prawirotaman. Głośna i ciasna nie przypadła nam jednak do gustu i po chwili wytchnienia w knajpce wracamy rikszą w nasze strony. Idąc wzdłuż głównej ulicy, Malioboro, wstępujemy jeszcze do muzeum, które ze względu na brak prądu pozwolono nam zwiedzić za darmo.
Rano po raz trzeci wypożyczyliśmy skuter, a tym razem naszym celem była plaża Parangritis, opisywana jako jedna z lokalnych atrakcji. Cóż, nie urzekła nas wcale, na kompletnie bezludnej plaży walały się wyrzucone przez morze śmieci, a opustoszałe miasteczko zniechęcało do zagłębiania się w jego ulice. Po drodze dodatkowo zatrzymał nas patrol i groźnie wyglądający człowiek w mundurze kazał zapłacić na przejazd mostem, pewnie znacznie zawyżoną kwotę (5k IDR). Zniesmaczeni wróciliśmy do Jogjy zatrzymując się w Carrefourze, gdzie nakupiliśmy mnóstwo lokalnych przysmaków (przeróżne kawy, herbaty, cukier palmowy, soki). Jako, że to był nasz ostatni wieczór w mieście postanowiliśmy poszaleć i po krótkiej drzemce w chłodnym pokoju wybraliśmy się 'w miasto’. W piątkową noc nietrudno o dobrą imprezę, więc szybko znaleźliśmy sobie przytulne miejsce z muzyką na żywo w stylu reagge/rock. Sącząc piwo śpiewaliśmy razem z zespołem ku uciesze lokalnych imprezowiczów, którzy bardzo chętnie widzieli w swoim gronie parę białasów. W wesołych nastrojach poszliśmy spać, by rano przygotować się do podróży do stolicy. Zostawiliśmy spakowane plecaki w hostelu i wybraliśmy się na ostatni spacer po mieście.  Pociąg trochę się spóźnił, co nie było zaskakujące, zaskoczył nas natomiast fakt, iż jedynym odczuwalnym „luksusem” w tym drogim pojeździe była klimatyzacja nastawiona na minimalną temperaturę i puchowe koce, które z uśmiechem wręczyła nam ładna konduktorka. Skusiliśmy się także na zaoferowaną ciepłą kawę, za którą dziesięć minut później przyniesiono nam horrendalnie wysoki rachunek. Trzeba jednak przyznać, że pociąg mknął z obiecaną prędkością i o świcie w niedzielę znaleźliśmy się w stolicy Indonezji. Jeszcze mocno zaspani zostaliśmy otoczeni przez chmarę taksówkarzy, ale szybko uzgodniliśmy uczciwą cenę za przejazd na lotnisko (150k IDR), na którym spędziliśmy niemal 10 godzin w oczekiwaniu na samolot. Z ulgą wznieśliśmy się w powietrze w kierunku chłodnej Europy zostawiając za sobą upały i azjatyckie smaki.

  • Prambanan
  • pola ryżowe
  • okolice Jogjy
  • w drodze do Borobudur
  • w drodze do Borobudur
  • w drodze do Borobudur
  • w drodze do Borobudur
  • modliszka :-)
  • Borobudur
  • Borobudur
  • Borobudur
  • Borobudur
  • Jogjakarta
  • Jogjakarta
  • Jogjakarta
  • Jogjakarta - Pałac na Jeziorze
  • pyszności na targu
  • nasi czyli ryż
  • targ
  • targ
  • targowe pyszności

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. adamp54
    adamp54 (02.01.2013 23:41) +2
    Ciekawa podróż i piękne zdjęcia. Skrzywdziliście jednak Bali nie dając jej się poznać od pięknej strony: z dala od korków, Kuty i turystycznych tłumów ...
  2. lanka
    lanka (05.08.2012 11:34) +2
    Azja jest zdecydowanie moim faworytem podrözniczym, planuje cos a wychodyi azja :)
    Bali bardzo mnie rozcyarowalo 1 dnia, ale jak nauczylam sie omijac tlumy i zwiedzac z tubylcem mniej uczeszczane miejsca, zachwyt pozostal. postaram sie powklejac moje podroze, ale singapur jest na mojej liscie do zwedzenia i dzieki za ciekawe opisy i rady.
  3. syrokomla8
    syrokomla8 (12.06.2012 10:54) +3
    Wspaniała podróż!
  4. pt.janicki
    pt.janicki (06.06.2012 0:38) +3
    ...część już obejrzałem, to i pozostałym zdjęciom nie daruję ... :-) ... !
  5. lmka
    lmka (04.06.2012 18:25) +3
    Plusik za wspaniałe opisy .Podobną trasę odbyłem w 2010 , wkleiłem reportażyk ale brakło mi zapału do zamieszczenia rozbudowanych opisów .Gratuluję !
  6. avill
    avill (03.06.2012 23:11) +3
    jestem pod wrażeniem, jeszcze tu wrócę
  7. anna.wujec
    anna.wujec (02.06.2012 23:40) +3
    Herbaciane pola podczas zbiorów to temat, który bardzo mnie interesuje. Podczas planowania podróży do Indonezji wybrałam te na Jawie. A później z Jawy zrezygnowałam. Z tym potężnym archipelagiem wysp to trochę jest tak, że chciałoby się wiele ale nie sposób pomieścić wszystkiego w obrębie jednego wyjazdu. Kopalnia pomysłów. Jeśli będzie mi dane wybrać się w te rejony świata, to na pierwszy raz wybrałabym spacer po Dolinie Baliem w Irian Jaya, pobyt z dala od tłumów na Molukach rodzących muszkatołowiec i goździki oraz Celebes.
    Singapur zwiedziłam całkiem niedawno, najmilej wspominam Changi Airport.
    Gratuluję ciekawej podróży.
  8. milanello80
    milanello80 (02.06.2012 13:10) +4
    Ależ piękną przygodę przeżyliście. Dla mnie Azja to w dalszym ciągu magiczne miejsce i mimo, że jej orientalizm nachalnie wypierany jest mamoną i wartościami cywilizowanego świata, w dalszym ciągu zobaczyć tam można coś, czego w jakiejkolwiek innej części świata napotkać trudno. Szczery, niekłamany uśmiech, ludzi niezniszczonych zgubnym wpływem pieniądza, przesiąkniętych szlachetnymi prawdami buddyzmu.
    Malezję, którą odwiedziliście znam dobrze, kilkakrotnie miałem tam już okazję bywać, Indonezja ciągle pozostaje niespełnionym marzeniem.
    Piękna relacja, choć nie zawsze się w pełni z Waszym zdaniem mogę zgodzić. Dla mnie np : wychwalany przez Was Singapur, stanowi ewidentny przykład orientalizmu wypartego przez współczesną wizję świata. Podobnie odbieram choćby uciążliwe dla Was fotografowanie się z lokalsami, uliczny harmider miast. Dla mnie to kwintesencja Azji, takiej jaką ją kocham. Wydaje mi się, że wpływ na taką ocenę z mojej strony ma hołdowanie wartościom starego świata. Szkoda, że i z Azji zostaje on wypierany...
  9. s.wawelski
    s.wawelski (31.05.2012 19:05) +5
    Przeczytalem od deski do deski! Musze przyznac, ze nasze odczucia z Krainy Miliona Wysp sa dosc odmienne. Ja Indonezje stawiam na pierwszym miejscu wsrod egzotycznych podrozy po swiecie :-) Zycie w poludniowo-wschodniej Azji jest oczywiscie odmienne od Europy czy Ameryki i pewne niedogodnosci sa wpisane w te kulture, ale jest tez wiele milych rzeczy, ktore z przyjemnoscia wspominam po latach. Wpadnij kiedys do mnie dla porownania :-)

    Bali jest dosc osobliwym miejscem, gdyz jest to hinduistyczna wyspa ze swoja odrebna kultura i jezykiem w muzulmanskim kraju i z powodzeniem moglaby byc osobnym krajem. Ponadto malo kto sobie zdaje sprawe, ze gestosc zaludnienia na Bali jest 3-krotnie wieksza niz w Japonii.

    Bardzo doceniam Twoj ciekawy tekst opisujacy Twoja awanturnicza podroz :-) Nie udalo mi sie znalezc odpowiedzi na pytanie jak dlugo trwala Twoja podroz.

    Wraz z podrozniczymi pozdrowieniami :-)
  10. s.wawelski
    s.wawelski (31.05.2012 6:03) +3
    Plus daje w ciemno, bo jak tylko spojrzalem na wstep i miniaturki zdjec, to od razu mi sie zaswiecily oczy. Wroce na pelna lekture wraz z ogladaniem, mozesz byc pewna :-)