Podróż Lato bez końca
Tym razem zmobilizowałam się do obszernego opisu wyprawy. Był to wyjazd miesięczny, zorganizowany całkowicie samodzielnie, bez żadnych pośredników. Lecieliśmy z Pyrzowic, z przesiadkami we Frankfurcie i Doha (powrót z Jakarty, z przesiadką w Doha i Monachium). Skład: 2 osoby.
Do Kuala Lumpur dotarliśmy po łącznie ponad 17 godzinach w powietrzu. Wyszliśmy z lotniska i od razu buchnęła na nas fala gorącego i wilgotnego powietrza - i tak już miało pozostać niemal przez cały czas naszej wyprawy. Szybki (70 km w 30 minut) lokalny pociąg (35 MYR) z jedną przesiadką, dowiózł nas do chińskiej dzielnicy miasta, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg w Orginal Backpackers (12 MYR/os). Zmiana czasu, zmęczenie, ogromny upał i niezwykle gęsta zabudowa sprawiły, że trochę błądziliśmy po China Town w poszukiwaniu naszego hostelu. Po zrzuceniu plecaków, wykąpaniu się i przebraniu w lekkie ciuchy postanowiliśmy mimo późnej pory zanurzyć się w nocnym klimacie miasta i wypić pierwsze, niestety dość drogie, malezyjskie piwo. Następny dzień poświęciliśmy zwiedzaniu. Powietrze było tak duszne, że wolno wędrowaliśmy zakorkowanymi ulicami Kuala Lumpur z trudnem szukając uroków miasta. Wszechogarniający hałas, klaksony samochodów, ryk silników, smog i upał nieco nas przytłoczyły. Dotarliśmy do głównej atrakcji - sięgających czubkami nieba wież Petronas Twin Towers (452m). Okazało się, iż wstęp wcale nie jest bezpłatny, jak wcześniej czytaliśmy w przewodniku, a koszt wycieczki wynosi bagatela 50 MYR od osoby. Co ciekawe pula biletów na każdy dzień zwiedzania jednego z najwyższych budynków świata jest ściśle ograniczona, my bedąc koło godziny 9:00 dostaliśmy wejściówki na 12:30... Początkowo zwiedza się most łączący bliźniacze wieże, po czym wjeżdża się na ostatnie 86 piętro skąd zapierająca dech panorama okolicy robi ogromne wrażenie. Po wyjściu z chłodnego budynku ponownie zderzyliśmy się z parnym powietrzem. Pospacerowaliśmy jeszcze trochę po ulicach wstępując po drodze na dworzec po bilety na kolejny etap podróży, do Cameron Highlands. Na dworcu jest kilka kas, każda należy do innej agencji, ale wszystkie sprzedają bilety na te same autobusy, tyle, że w różnych cenach. Od razu otoczyło nas kilku agentów zachęcających do podejścia do ich okienka. Trudno było się w tym rozeznać, ostatecznie kupiliśmy dwa bilety na następny dzień po cenie najbardziej zbliżonej do tej sugerowanej w przewodniku (35 MYR/os). Na bilecie podany jest jedynie nr rejestracyjny autobusu, a tego trzeba już szukać samodzielnie pośród kilkudziesięciu pojazdów stojących pod dworcem. Na szczęście jest wiele osób chętnych do pomocy, więc można liczyć na wsparcie w poszukiwaniach. Zmęczeni targowaniem się i upałem udaliśmy się na obiad – prosty posiłek: ryż i ryba, nieprawdopodobnie smacznie przyprawiony. Resztę dnia spędziliśmy na maszerowaniu po China Town, dzielnicy pełnej straganów z podróbkami chyba wszystkiego co da się podrobić, i zajadaniu się wspaniałym lokalnym jedzeniem. Na zakończenie wieczoru usiedliśmy na tarasie pubu znajdującego się na dachu naszego hostelu, po czym poszliśmy spać, by rano o świcie ruszyć w dalszą drogę.
Jednak naszym celem jest środkowa wyspa Meno, na którą po obowiązkowym targowaniu się (190k IDR za łódź) płyniemy wraz z poznanym Amerykaninem lokalną łódką. Zmęczeni całą podróżą i głodni bierzemy pierwszy z brzegu hotel Kontiki (150k IDR za pokój). Jednak po spacerze wzdłuż morza znajdujemy o wiele przyjemniejsze miejsce, oddalone o 30 minut drogi od portu – bungalowy Blue Coral (100k IDR za bungalow), do którego przenosimy się na drugi dzień. Kilka słów o samych wyspach. Są to trzy malownicze wysepki: Trawangan , Meno i Air, położone na północnym zachodzie od Lomboka. Nie ma tutaj dróg, samochodów i skuterów, a niewielki ruch obsługują konne bryczki i rowery. Wyspa Meno jest na tyle mała, że można obejść ją w godzinę. Największymi atrakcjami są tutaj mocno zniszczona rafa koralowa i olbrzymie żółwie, które maja tu swoje tereny lęgowe. Niestety rozwój turystyki wraz z infrastrukturą dosłownie zabija to co natura stworzyła. Każdego dnia do wysp dobijają łodzie z materiałem budowlanym pod kolejne hotele i pensjonaty, które powstają jak grzyby po deszczu zajmując kolejne połacie wyspy. Tubylcy na dodatek nie radzą sobie ze śmieciami, które zalegają na plażach, a ścieki wpuszczane są wprost do morza. Nic więc dziwnego, że rafa wymiera, a żółwi jest coraz mniej – my widzieliśmy raptem tylko jednego, a nurkowaliśmy każdego dnia pobytu. Przy porcie na Gili Meno znajduje się prymitywny ośrodek ratowania żółwi, gdzie w 4 wannach próbuje odchować się maleńkie gady, ale co z tego, jak 500m dalej znajdują się olbrzymie, przerdzewiałe beczki z ropą do których mieszkańcy przepompowują paliwo dowożone do wyspy. Moim zdaniem, wyspy w krótkim czasie czeka zagłada ekologiczna, gdyż nie poradzą sobie z rosnącym ruchem turystycznym :-(
Przez 5 dni na Gili Meno pływaliśmy, nurkowaliśmy, odpoczywaliśmy, spacerowaliśmy i zajadaliśmy się przepysznymi rybami przeważnie w Ana Warung, a wieczorami prowadziliśmy dysputy na przeróżne tematy z szefem restauracji. Gdyby jeszcze w kranach była słodka woda, wieczorem nie kąsały komary, a na plażach nie walały się śmieci, byłoby cudownie... Najbardziej dokuczliwy okazał się jednak brak słodkiej wody. Po 5 dniach mycia się w kilku kroplach wody mineralnej stwierdziliśmy, że wystarczy tego leniuchowania i wróciliśmy na Bali. W drodze zaskoczyła nas ogromna burza, podczas rejsu speedboatem widoczność była ograniczona do kilku metrów, a kapitan chyba płynął na pamięć. Dotarcie do Kuty zajęło nam prawie cały dzień, przenocowaliśmy w znanym już nam hostelu Kedins'II i postanowiliśmy: dość Bali, jedziemy na Jawę, pora poszukać prawdziwej Indonezji. Rezygnując z drogich przewozów turystycznych wybraliśmy lokalny transport autobusem zwanym bemo (20k IDR/os), który z jedną przesiadką podwiózł nas do terminala autobusowego w Denpasar. Tutaj wbrew woli zostaliśmy porwani przez naganiacza i przekazani kierowcy, który jak się okazało podwójnie policzył nam za bilety do Gilimanuk (50k IDR/os). W bardzo leciwym busie za klimatyzację służyły niezamykające się drzwi z przodu i z tyłu, a dodatkową atrakcję stanowiły ponad centymetrowej wielkości mrówki, które pod tapicerką w suficie zrobiły sobie mrowisko. 3 godziny zajęło nam przejechanie około 150km do portu w Gilimanuk, gdzie w strugach deszczu wskoczyliśmy jako jedyne białasy na prom (6k IDR/os) do Benyuwangi na Jawie.
Rano czekając na busa do Probolingo żegnamy się z naszym przewodnikiem i Hiszpanami i wyruszamy w głąb Jawy (150k IDR/os).
Ze względu na fakt, iż chcemy zostać w Yogji kilka dni postanawiamy na koniec nieco zaszaleć i poszukać lepszego noclegu. Udaje nam się dostać pokój w najbardziej obleganym hostelu w dzielnicy Setia Kewan Losemen (z klimą i śniadaniem, ale bez ciepłej wody: 170k IDR/pokój), gdzie zrzucamy plecaki i ruszamy na zwiedzanie miasta.W trakcie naszej wyprawy wiele razy słyszeliśmy od spotkanych turystów dobre opinie o tym miejscu i podczas spaceru ulicami przekonujemy się, że Jogja naprawdę zasługuje na miano kulturalnej stolicy Indonezji. Jest tu spokojniej i nieco bardziej cywilizowanie niż w pozostałej części kraju. Miasto słynie z obrazów i materiałów zdobionych techniką batik, a sprzedawcy na każdym kroku zachwalają swoje rękodzieła. My odpuściliśmy sobie zakup jakichkolwiek artystycznych pamiątek i skierowaliśmy się do Pałacu Sułtana (Kratonu, wstęp 5k/os). W zwiedzaniu towarzyszył nam przewodnik, który przedstawił ciekawe opowieści z życia wciąż panującego sułtana oraz pochwalił się swoją wizytą w Warszawie. Oczywiście na koniec zapraszał do sklepu oferującego batik, ale szybko uciekliśmy dziękując za oprowadzenie po pałacu. Wstąpiliśmy również na dworzec, by z niemal tygodniowym wyprzedzeniem zakupić bilety na nocny pociąg do Jakarty (pierwsza klasa tzw. executive, 325k IDR/os). Wędrówka w upale szybko nas zmęczyła i dopiero po popołudniowej drzemce w klimatyzowanym pokoju wyszliśmy ponownie na malownicze uliczki Sastrowijayan.
Następny dzień przeznaczyliśmy na jedną z największych okolicznych atrakcji: świątynię Prambanan. Wypożyczyliśmy skuter (70k IDR/dzień) i ruszyliśmy do oddalonej o pół godziny jazdy (17 km) hinduistycznej budowli. Już z daleka widoczne są trzy wysokie, strzeliste kaplice Siwy, Wisznu i Brahmy. Przy kasie okazało się, iż turyści zagraniczni płacą 4 razy wyższą opłatę za wstęp w porównaniu z lokalsami (120k IDR). Mocno oburzeni tą różnicą płacimy haracz i przekraczamy bramy kompleksu. Zespół świątynny powstał w IX w., najwyższa ze świątyń, poświęcona Sziwie ma 43 m wysokości. Ściany wszystkich kaplic zdobią kamienne reliefy ze scenami z „Ramajany”. Obejrzenie całości zajmuje nam dobre 3 godziny, a w tym czasie nad nami gromadzą się ciężkie chmury, z których nagle zaczyna padać tropikalny deszcz. Przeczekaliśmy największą ulewę i powoli ruszyliśmy w drogę powrotną. Drugą świątynię – Borobudur, postanowiliśmy zobaczyć nazajutrz. Znowu pożyczyliśmy skuter, lecz tym razem GPS poprowadził nas bocznymi ścieżkami wśród nieprawdopodobnie malowniczych pól ryżowych i małych wiosek. Już sama jazda była ogromną przygodą, co chwilę przystawaliśmy, by zrobić zdjęcia i pokonanie 34 km dzielących Jogję od Borobuduru zajęło nam ponad 2 godz. W końcu docieramy na miejsce. Opłata za wstęp do obiektu tu także jest mocno zawyżona dla turystów spoza kraju (135k IDR), ale rozmiar i majestat budowli wart jest swojej ceny. Buddyjska świątynia, wybudowana na przełomie VIII i IX wieku kształtem przypomina schodkową piramidę, na ścianach której umieszczono płaskorzeźby przedstawiające sceny z życia i nauk Buddy. Szczyt wieńczą ażurowe dzwony (dagoby), w których siedzą posągi medytującego Buddy – łącznie jest ich 72. Co ciekawe aż do 1814r. świątynia stała w zapomnieniu pokryta pyłem okolicznych wulkanów, wtedy to ówczesny brytyjski gubernator Jawy nakazał odnowić zabytek i pokazał znalezisko światu. Podczas, gdy my zachwycaliśmy się obiektem, nas obserwowali lokalni turyści, robiąc nam zdjęcia ‘z przyczajki’, a co odważniejsi wprost prosili o wspólne foto. Niestety, bardzo nam to uprzykrzało zwiedzanie, zresztą nie pierwszy już raz w Indonezji. Do miasta wróciliśmy nieco inną, lecz równie bajeczną trasą i nieziemsko głodni od razu poszliśmy do polecanej w przewodniku restauracji Superman II. Resztę dnia włóczyliśmy się po uliczkach kupując różne pamiątki. Wieczorem przestudiowaliśmy w przewodniku co jeszcze warto zobaczyć w Jogjy i następnego dnia ruszyliśmy do południowej części miasta, do Pałacu na Wodzie (wstęp 7k IDR) oraz do drugiej po Sosrowijayan znanej dzielnicy: Prawirotaman. Głośna i ciasna nie przypadła nam jednak do gustu i po chwili wytchnienia w knajpce wracamy rikszą w nasze strony. Idąc wzdłuż głównej ulicy, Malioboro, wstępujemy jeszcze do muzeum, które ze względu na brak prądu pozwolono nam zwiedzić za darmo.
Rano po raz trzeci wypożyczyliśmy skuter, a tym razem naszym celem była plaża Parangritis, opisywana jako jedna z lokalnych atrakcji. Cóż, nie urzekła nas wcale, na kompletnie bezludnej plaży walały się wyrzucone przez morze śmieci, a opustoszałe miasteczko zniechęcało do zagłębiania się w jego ulice. Po drodze dodatkowo zatrzymał nas patrol i groźnie wyglądający człowiek w mundurze kazał zapłacić na przejazd mostem, pewnie znacznie zawyżoną kwotę (5k IDR). Zniesmaczeni wróciliśmy do Jogjy zatrzymując się w Carrefourze, gdzie nakupiliśmy mnóstwo lokalnych przysmaków (przeróżne kawy, herbaty, cukier palmowy, soki). Jako, że to był nasz ostatni wieczór w mieście postanowiliśmy poszaleć i po krótkiej drzemce w chłodnym pokoju wybraliśmy się 'w miasto’. W piątkową noc nietrudno o dobrą imprezę, więc szybko znaleźliśmy sobie przytulne miejsce z muzyką na żywo w stylu reagge/rock. Sącząc piwo śpiewaliśmy razem z zespołem ku uciesze lokalnych imprezowiczów, którzy bardzo chętnie widzieli w swoim gronie parę białasów. W wesołych nastrojach poszliśmy spać, by rano przygotować się do podróży do stolicy. Zostawiliśmy spakowane plecaki w hostelu i wybraliśmy się na ostatni spacer po mieście. Pociąg trochę się spóźnił, co nie było zaskakujące, zaskoczył nas natomiast fakt, iż jedynym odczuwalnym „luksusem” w tym drogim pojeździe była klimatyzacja nastawiona na minimalną temperaturę i puchowe koce, które z uśmiechem wręczyła nam ładna konduktorka. Skusiliśmy się także na zaoferowaną ciepłą kawę, za którą dziesięć minut później przyniesiono nam horrendalnie wysoki rachunek. Trzeba jednak przyznać, że pociąg mknął z obiecaną prędkością i o świcie w niedzielę znaleźliśmy się w stolicy Indonezji. Jeszcze mocno zaspani zostaliśmy otoczeni przez chmarę taksówkarzy, ale szybko uzgodniliśmy uczciwą cenę za przejazd na lotnisko (150k IDR), na którym spędziliśmy niemal 10 godzin w oczekiwaniu na samolot. Z ulgą wznieśliśmy się w powietrze w kierunku chłodnej Europy zostawiając za sobą upały i azjatyckie smaki.
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Ciekawa podróż i piękne zdjęcia. Skrzywdziliście jednak Bali nie dając jej się poznać od pięknej strony: z dala od korków, Kuty i turystycznych tłumów ...
-
Azja jest zdecydowanie moim faworytem podrözniczym, planuje cos a wychodyi azja :)
Bali bardzo mnie rozcyarowalo 1 dnia, ale jak nauczylam sie omijac tlumy i zwiedzac z tubylcem mniej uczeszczane miejsca, zachwyt pozostal. postaram sie powklejac moje podroze, ale singapur jest na mojej liscie do zwedzenia i dzieki za ciekawe opisy i rady. -
Wspaniała podróż!
-
...część już obejrzałem, to i pozostałym zdjęciom nie daruję ... :-) ... !
-
Plusik za wspaniałe opisy .Podobną trasę odbyłem w 2010 , wkleiłem reportażyk ale brakło mi zapału do zamieszczenia rozbudowanych opisów .Gratuluję !
-
jestem pod wrażeniem, jeszcze tu wrócę
-
Herbaciane pola podczas zbiorów to temat, który bardzo mnie interesuje. Podczas planowania podróży do Indonezji wybrałam te na Jawie. A później z Jawy zrezygnowałam. Z tym potężnym archipelagiem wysp to trochę jest tak, że chciałoby się wiele ale nie sposób pomieścić wszystkiego w obrębie jednego wyjazdu. Kopalnia pomysłów. Jeśli będzie mi dane wybrać się w te rejony świata, to na pierwszy raz wybrałabym spacer po Dolinie Baliem w Irian Jaya, pobyt z dala od tłumów na Molukach rodzących muszkatołowiec i goździki oraz Celebes.
Singapur zwiedziłam całkiem niedawno, najmilej wspominam Changi Airport.
Gratuluję ciekawej podróży. -
Ależ piękną przygodę przeżyliście. Dla mnie Azja to w dalszym ciągu magiczne miejsce i mimo, że jej orientalizm nachalnie wypierany jest mamoną i wartościami cywilizowanego świata, w dalszym ciągu zobaczyć tam można coś, czego w jakiejkolwiek innej części świata napotkać trudno. Szczery, niekłamany uśmiech, ludzi niezniszczonych zgubnym wpływem pieniądza, przesiąkniętych szlachetnymi prawdami buddyzmu.
Malezję, którą odwiedziliście znam dobrze, kilkakrotnie miałem tam już okazję bywać, Indonezja ciągle pozostaje niespełnionym marzeniem.
Piękna relacja, choć nie zawsze się w pełni z Waszym zdaniem mogę zgodzić. Dla mnie np : wychwalany przez Was Singapur, stanowi ewidentny przykład orientalizmu wypartego przez współczesną wizję świata. Podobnie odbieram choćby uciążliwe dla Was fotografowanie się z lokalsami, uliczny harmider miast. Dla mnie to kwintesencja Azji, takiej jaką ją kocham. Wydaje mi się, że wpływ na taką ocenę z mojej strony ma hołdowanie wartościom starego świata. Szkoda, że i z Azji zostaje on wypierany... -
Przeczytalem od deski do deski! Musze przyznac, ze nasze odczucia z Krainy Miliona Wysp sa dosc odmienne. Ja Indonezje stawiam na pierwszym miejscu wsrod egzotycznych podrozy po swiecie :-) Zycie w poludniowo-wschodniej Azji jest oczywiscie odmienne od Europy czy Ameryki i pewne niedogodnosci sa wpisane w te kulture, ale jest tez wiele milych rzeczy, ktore z przyjemnoscia wspominam po latach. Wpadnij kiedys do mnie dla porownania :-)
Bali jest dosc osobliwym miejscem, gdyz jest to hinduistyczna wyspa ze swoja odrebna kultura i jezykiem w muzulmanskim kraju i z powodzeniem moglaby byc osobnym krajem. Ponadto malo kto sobie zdaje sprawe, ze gestosc zaludnienia na Bali jest 3-krotnie wieksza niz w Japonii.
Bardzo doceniam Twoj ciekawy tekst opisujacy Twoja awanturnicza podroz :-) Nie udalo mi sie znalezc odpowiedzi na pytanie jak dlugo trwala Twoja podroz.
Wraz z podrozniczymi pozdrowieniami :-) -
Plus daje w ciemno, bo jak tylko spojrzalem na wstep i miniaturki zdjec, to od razu mi sie zaswiecily oczy. Wroce na pelna lekture wraz z ogladaniem, mozesz byc pewna :-)